Lezal tam maly chlopiec. w ciemnym, wilgotnym bunkrze na przedmiesciach wielkiego miasta. na srodku pomieszczenia, w mdlym swietle dwudziestowltowej zarowki. sam bez mamy o trzeciej nad ranem w nieznanym, strasznym miejscu z pentagramami, odwroconymi krzyzami i kartkami z Biblii na scianach. po woli rozbrzmewaly poranne glosy ptakow. lecz on sie nie budzil. nie przeszkadzalo mu juz niewygodne lozko z twardego betonu. juz nie przeszkadzaly kapiace ciagle krople stechlej wody i zapach wilgoci. juz nie. bo bez serca się nic nie czuje. gdy po zapadniętej klatce piersiowej widac tylko zakrwawiona dziure, pozostalosc po niegdys oddychajacych pulcach, bijacej pompie serca. spal. choc otwarte oczy. choc wciaz slady lez na policzkach, usta juz nie wilgotne z zaschnietym w krtani jezykiem i zesztywnialym przerazeniem nad skroniami. lezal umoczony we wasnej krwi, w czerwonej kaluzy. spal. nie snil, nie czul, lecz to wystarczalo aby zapomniec
Dodaj komentarz